niedziela, 11 września 2016

Dziecko z cukrzycą w szkole w latach 90.

Rozpoczęcie roku szkolnego wszystkie dzieciaki, zarówno te małe jak i te trochę większe, mają już za pasem. Przeglądając posty na FB co i rusz udało mi się trafić na wpisy mam koczujących pod salami szkolnymi/przedszkolnymi swoich słodkich maluchów, żeby zmierzyć cukier, podać insulinę. W takich chwilach od razu mam przed oczami siebie i moje szkolne czasy- i nie mogę się nadziwić.

Zachorowałam w II półroczu pierwszej klasy szkoły podstawowej. W kwietniu 1996 roku. Z opowieści mamy wiem, że do szkoły wróciłam jakiś miesiąc po powrocie ze szpitala. Faktem jest, że miałam wspaniałą wychowawczynię, dla której nie był problemem mój powrót do szkoły. Nie było problem dla dyrekcji, dla pań w świetlicy. Wszystko odbyło się tak normalnie. Powrót poprzedziła stosowna pogadanka- co mi wolno, czego nie, jakie są objawy niskiego cukru, co wtedy robić, co jak stracę czasem przytomność. Jako że był to początek to nie do końca zawsze potrafiłam dobrze się "zdiagnozować".  Nie nosiłam do szkoły glukometru, nie leżał on nawet u pielęgniarki (tylko Glukagon) Rano dostawałam Mixtard, śniadanie i przykaz, że za 2 godziny MUSZĘ zjeść drugie śniadanie. Tak minął mój pierwszy etap edukacji-ja wróciłam do szkoły, a mama do pracy na pełen etat. Drugi (4-6 klasa SP) w sumie był taki sam, tylko doszło więcej nauczycieli. Ci byli informowani o mojej chorobie stosowną kartką z informacjami, swoim podpisem potwierdzali, że zapoznali się z nimi i tyle. Ćwiczyłam na WFie, jeździłam na wycieczki, brałam udział w konkursach. Zdarzało się, że w szkole podjadałam słodycze- sklepik, żelki, andruty ukochane, mama nie patrzy, to czemu nie? Na szczęście nigdy nie podkradałam insuliny, nie dostrzykiwałam bez wiedzy rodziców, w przeciwieństwie do moich niektórych znajomych z cukrzycą (do dziś przechodzą mnie ciarki jak sobie pomyślę o chłopaku, który podał sobie całą fiolkę Actrapidu za pomocą igły i ołówka). Gimnazjum. Tu już była jazda. W tym sensie, że podjadanie, ściemnianie na WFie/innych lekcjach, że mam niedocukrzenie i nie mogę ćwiczyć/odpowiadać, pierwsza miłość (już niestety świętej pamięci), która próbowała mnie utuczyć pizzą i nie tylko... W gimnazjum nadal nie nosiłam ze sobą glukometru, ale leżał jeden zapasowy u pielęgniarki. W liceum było to samo plus doszły całonocne weekendowe imprezy.

Jak sobie teraz o tym pomyślę to sama nie wiem. Czy wynikało to wszystko z mniejszej świadomości, z ograniczonej technologii? Czy teraz, gdy wreszcie jest możliwość mierzenia poziomu glukozy we krwi bez użycia nakłuwacza na przykład, tak wariujemy na punkcie technologii i idealności? Nie wiem. 

Idziemy z duchem czasu, wszystko dookoła nas się zmienia. Moja prababcia, która też była na insulinie, musiała gotować igły i strzykawki, a cukier mierzyła tylko w moczu to jakby teraz z grobu wstała to by się chwyciła za głowę ;-) 

Kiedyś się tym nie przejmowałam, ale teraz jest inaczej. Byliśmy ostatnio z mężem w Poznaniu. Auto zostawiliśmy w Starym Browarze i ruszyliśmy na spacer Półwiejską w poszukiwaniu jakiegoś dobrego jedzonka. Jak ja się przeraziłam, gdy zobaczyłam, że nie mam w torebce glukometru. Został w samochodzie. Na szczęście, że nie w domu ;-) Musieliśmy po niego wrócić, bo nie byłby to spokojny dzień.

Odbiegłam trochę od głównego tematu, ale podsumowując- nie miałam na celu wciskania komukolwiek na siłę, że "da się inaczej przecież", bo to po prostu już nie te czasy. Z jednej strony zachodzę w głowę, ile przez te x lat się zmieniło i już się boję co będzie za x lat wprzód. Oby jeszcze lepiej :D 

Do diabetyków z dłuższym stażem- jak tam Wasze wspomnienia z lat szkolnych? Kombinowaliście? :D