wtorek, 23 września 2014

[...]

Co jakiś czas musi nadejść ten dzień- te dni, kiedy dbanie o dobre wyniki spycham na dalszy plan. Są to dni bezsilności, złości, bezradności, lenistwa i Bóg jeden wie jak jeszcze mogę je nazwać. Przychodzi totalne niechcemisiestwo, więc nie robię nic. Nie liczę węglowodanów (oprócz produktów które wiem ile mają ww albo wiem mniej więcej), nie pilnuję godzin posiłków, nie staram się żeby mierzyć cukier po posiłkach, podjadam do bólu. Nie lubię tych dni, bo zakłócają mój wewnętrzny spokój, moje ułożenie każdego dnia, ale nie umiem inaczej. Przychodzi dzień kryzysu i bam- robi się totalny burdel. 

Jest tak gdzieś od około tygodnia. Średnia cukrów za dzień waha się od minimum 140 do 180 nawet. A mi dalej się nie chce. 

Wczoraj pochłonęłam całą 100 gramową paczkę Haribo, kupiłam mleko w tubce (tak, to zagęszczone, słodkie jak pieron dziadostwo) i przebumelowałam tak cały dzień. Do tego zbliżający się okres niczego mi nie ułatwia, a tylko utrudnia.


Od dwóch dni codziennie jak położę się do łóżka i zamknę oczy zaczyna mnie boleć żołądek. Czuję się źle, jest mi niedobrze, trzęsę się wtedy z zimna. Za chwilę jest mi niewyobrażalnie gorąco. Znów się nie wyspałam, jestem dzisiaj okropnie rozdrażniona, byle co wkurwia mnie niesamowicie. To chyba znak. Znak, żeby się ogarnąć.

P.S.
Tak czasem sobie myślę. Przecież w końcu będzie trzeba zacząć planować ciążę, wyrównać cukry, ogarnąć się na maksa. Nie wiem jak dam radę. Z moim podejściem. Z moim zamiłowaniem do słodyczy, fast foodów, białego pieczywa, niechęci do warzyw. Nie wiem.